top of page

Maroko 2010

w krainie pijanych dżdżownic...

 

Nie musiałam robić nic oprócz tego, żeby być odpowiedniego dnia w Warszawie, skąd był wylot do Casablanca a stamtąd do Marakeszu. Długo zastanawiałam się nad tym, czy pojechać, w końcu jednak zdecydowałam się zaryzykować. Zwykle na każdej wyprawie prowadzę dziennik. Poniżej zamieszczam jedyny wpis, który udało mi się stworzyć.  Później to była już tylko czarna dziura…

Warszawa, Okęcie godzina 15:00. Pierwsze wrażenia pozytywne, choć zmęczenie nie daje mi do końca trzeźwo myśleć. Jestem na nogach od 4 rano. O 14:00 spotkaliśmy się wszyscy na starym terminalu przed stoiskami biur podróży. Pierwsze uściski rąk, zdawkowe skąd jesteś i pierwsze uśmiechy. Południe Polski znowu górą ;) Sonia, Kasia, Ania, Jakub i ja - piątka szczęśliwców  Naszymi opiekunami są Grzegorz ( Intersport) Jarek i Basia z wydawnictwa. Każdy  z nas ma za sobą mniejsze lub większe doświadczenie  ale nikt z nas nie był jeszcze w Maroku.

Casablanca 21:30 czasu miejscowego ( - 2 UT). Kolejne lotnisko, gdzie dotarliśmy po 4h lotu. Ani śladu Bogarta za to pełno kotów, limonki prosto z drzewa i wszechogarniająca i lekko irytująca ( po 2h słuchania non stop) muzyka. Maroko powoli odkrywa przed nami swoje uroki. Aktualnie czekamy na lot do Marrakeszu  o 23:55.

Afryka jest gorąca, lepka i pulsująca. Termometr przed południem pokazywał 42 stopnie w cieniu! Na śniadanko jajka, miód, croissanty i tradycyjna herbata z mięta, którą parzy się w specjalnym czajniczku i podaje w ozdobnych szklankach. Potem zwiedzanie miasta. Marrakesz jest niezwykle kolorowy i głośny. Najwspanialsze są suki - czyli targowiska. Oczywiście trzeba się obowiązkowo targować. Miasto ma do zaoferowania wspaniałe meczety, grobowce i muzeum. Zwiedziliśmy cmentarz królewski i maderę - szkołę.



Nocny Marrakesz zachwycił wszystkich. Trafiliśmy na porę Ramadanu, czyli wielkiego postu. Tuż przed godziną 19:00 wszystko na ulicach pustoszeje, a po chwili rozpoczyna się nawoływanie Allaha i muzułmanie mogą zasiąść do posiłku. Potem znów wszystko wraca do normy, ulice się zapełniają a stoły na głównym placu wypełniają się jedzeniem i jest to prawdziwie królewska uczta. Noc to mieszanina magii, kuglarstwa, tańczących węży, muzyki i zabawy.

I tu nastąpi prawdziwy opis tej wyprawy. Popełniliśmy największy i najgłupszy błąd, jaki można było zrobić. Napiliśmy się na placu soku ze świeżych pomarańczy z lodem! Daliśmy się ponieść chwili, dużo mnie ta chwila potem kosztowała. Klątwa Faraona, tak na to mówią. Zaczęło się już w nocy: wymioty, biegunka, gorączka i zimne poty. Rano nie mogłam nawet spojrzeć na śniadanie. Końska dawka lekarstw i  w drogę. Tego dnia ruszaliśmy w góry. Najpierw transport do Imlil, wioski u podnóża Toubkala. Żołądek na razie OK. W ramach aklimatyzacji ruszyliśmy na mały trekking po dolinie. Odwiedziliśmy wioski Berberów - ludu, który żyje tam od wieków. Wtapiające się kolorystycznie w tło gór domki położone były dosyć wysoko i praktyczne przytulone do skał. Chodziliśmy po dachach, które praktycznie stanowiły ścieżki, po których poruszają się mieszkańcy. Widoki wspaniałe. Wracaliśmy dość ostrym trawersem do miasteczka. Wszędzie pełno objuczonych osiołków, które na plecach dźwigały bagaże turystów i towary na sprzedaż. 

Wieczorem kolacja. Mój żołądek znów dał o sobie znać, jedyne co mogłam strawić to parę łyków herbaty z mięta...ale i to był sygnał dla mojego organizmu do samooczyszczenia. Noc była straszna, co jakiś czas wędrówki do toalety, zresztą nie tylko moje. Raz po raz ktoś tam lądował. Każdego w mniejszym lub w większym stopniu dopadła klątwa. Niestety mnie najbardziej. Rankiem parę kęsów suchego chleba na śniadanie i pora na atakowanie szczytu. Na około 2 tyś. m.n.p.m. wchodziło się całkiem dobrze i lekko. Ktoś tylko co jakiś czas stawał w krzakach i zwracał śniadanie! Ja na razie się trzymam. U mnie zaczęło się wyżej. Zrobiło się bardziej stromo i mój wycieńczony trochę już organizm zaczął się buntować. Na 2,5 tyś weszłam jeszcze z godnością. Reszta to był na kolanach. Naszym celem było schronisko Refugio „du Mouflon” ( 3200 m.n.p.m). Odwodnienie dało o sobie znać a żołądek jakby oszalał, ostatnie 500 metrów  pokonałam w następujący sposób: kilka kroków - stop - bęc piękny paw w krzaki - kilka kroków - paw itp.



Gdy schronisko zamajaczyło w oddali dostałam nowych sił i wreszcie udało mi się dotrzeć do celu. Od razu dawka leków i sen. Wieczorem kolacja, dla mnie bardzo skromna. Mimo iż nie miałam ochoty wkładać czegokolwiek do ust to musiałam przecież jeść. I tak już zostało postanowione, że na szczyt nie wchodzę  tylko zostaje tutaj, odpoczywam i czekam na resztę ekipy. W nocy przyszło najgorsze. Powietrze było bardzo suche a na tej wysokości oddycha się już ciężej. Do tego okna były zamknięte  gdyż temperatura spadła znacząco i było zimno.Niewiele pamiętam, z relacji reszty wiem, że miałam kłopoty z oddychaniem i wysoką gorączkę. Rano postanowiono, że muszę zejść na dół by zniwelować skutki przebywania na takiej wysokości i ewentualnie udać się do lekarza. Jednak rankiem czułam się lepiej i nie chciałam jechać na dół na osiołku. Żal mi było zwierzaka. Postanowiłam, że zejdę o własnych siłach. Zajęło mi to kilka ładnych godzin. Na dole w bazie od razu prysznic i sen. Rewolucje żołądkowe jeszcze mną szarpały, ale większe straty w moim organizmie spowodowało odwodnienie i ogólne osłabienie. Po dotarciu już do Polski jeszcze przez tydzień dochodziłam do siebie i schudłam 10 kg z samego odwodnienia!

Wysokie na 110 metrów wodospady Ouzoud – najwyższe w Maroku - były również naszym celem. Oddalone od Marrakeszu o jakieś 160 km. Prowadzi do nich dobra droga wzdłuż malowniczego masywu Atlasu. To prawdziwy raj na ziemi i nie szkodzi mu nawet to, że od dawna jest to miejsce typowo turystyczne. Stragany z pamiątkami dyskretnie stoją na uboczu, a jedyna restauracja schowana jest wśród drzew, ale za to ze wspaniałym trasem  z widokiem na wodospad. Zarzyliśmy orzeźwiającej kąpieli u stóp wodospadu w jednym z jego rozlewisk. Na jego brzegu funkcjonowało coś, co można by nazwać wioską reggae. Wszystko było tam w kolorach rasta, panowie z dredami sprzedawali pamiątki albo bujali si w hamakach paląc fajkę pokoju. Bardzo pozytywne miejsce.

bottom of page