top of page

SERBIA: Novi Sad - Belgrad

Wyruszyliśmy o godzinie 20:00 z Raciborza nastawieni na świetną przygodę. Koło godziny 21:30 spotkaliśmy się z ekipą z Oławy, która czekała na nas w polskim Cieszynie. Prawie cała podróż minęła nam bez niespodzianek, nawet nadzwyczaj gładko... winietkę na Słowacji kupiliśmy za 7 Euro i tak w mgnieniu oka dotarliśmy do Węgier, gdzie kolejna winietka kosztowała 1650 forintów - razem jakieś 60 złotych, a czasu i nerwów zaoszczędzonych cała masa. Na autostradzie jechaliśmy z prędkością 100 - 110 km/h i Szczepan spalił 6,2 litra na 100 km!!! szok dla nas :D

Przez kilka godzin trzymaliśmy się cieniutkiej nitki autostrady. Wszystko było ładnie, pięknie do momentu, kiedy dojechaliśmy do granicy Węgiersko - Serbskiej. Staliśmy w korku 5 godzin!... bez możliwości zawrócenia i pojechania na inne przejście graniczne. To był ciężki sprawdzian dla nas i Szczepana. Wyszło słoneczko, zrobiło się gorąco, a my staliśmy w kilometrowej kolejce...ale nowa chłodnica sprawdziła się na medal! Dzięki wielkie dla Asi, Darka i Kacpra.

W końcu dojechaliśmy do Novego Sadu, gdzie na przywitanie trafiliśmy na serbskie wesele w jednym z kościołów :) Zwiedziliśmy starówkę i ryneczek, ale byliśmy tak wykończeni przygodą na granicy, ze pojechaliśmy do Kristine, która czekała na nas w swoim mieszkaniu. Kristine mieszka i pracuje w Novim Sadzie i zaskoczyła nas swoją gościnnością. Dzięki niej nie byliśmy brudni, głodni i mieliśmy, gdzie spać. Nasza gospodyni gościła już wielu globtroterów i każdy z nich musiał zostawić swój ślad w ... kuchni. Stały tam słoiczki z różnymi przyprawami i podpisami w różnych językach. My także dołączyliśmy polskie opisy :)

​​Kolejny dzień spędziliśmy na penetrowaniu okolic Nowego Sadu, jednak za nim to nastąpiło czekało na nas pakowanie, które stało się naszym codziennym rytuałem, który Nigol wyćwiczył do perfekcji. W końcu obraliśmy kierunek na twierdzę Petrovaradin, która góruje nad miastem. Dalej pomknęliśmy na Fruską Gorę, która słynie z licznych monastyrów i można je odwiedzać cały rok. My dotarliśmy do monastyru Novo Hopovo, gdzie zakupiliśmy święconą rakiję i z poczuciem, że zostaniemy rozgrzeszeni w ten sposób z przyszłej libacji ruszyliśmy w stronę stolicy tego pięknego kraju.

W Belgradzie pod Hotelem Jugoslavia spotkaliśmy się z ekipą Golf Club Serbia - Alexem i Predragiem. Wcześniej jeszcze, gdy czekaliśmy na przyjazd chłopaków, zjedliśmy sporej wielkości arbuza, którego kupiliśmy gdzie po drodze. Wielka, zielona kula została przez nas pochłonięta w kilka minut - tak bardzo byliśmy napaleni na lokalne arbuzy ;) Nasi nowi znajomi oprowadzili nas po belgradzkiej Twierdzy KALEMEGDAN okalającej miasto.

Później przejechaliśmy jeszcze przez stare miasto i pognaliśmy w stronę góry Avala i wieży telekomunikacyjnej, skąd roztacza się wspaniały widok na Serbię. Pognaliśmy to dobre słowo, gdyż nasi znajomi zafundowali nam szaleńczą jazdę po ulicach Belgradu, na prawdę trudno było ich dogonić!

 

Jazda po Belgradzie przypomina jazdę samochodzikami w Wesołym Miasteczku. Tyle tylko, że pojazdy tak często się nie zderzają :D Jedyny moment, kiedy ruch jest jako, tako opanowany to moment, kiedy policja kieruje ruchem, reszta czasu to wolna amerykanka. Co z tego, że jest czerwone, że stoimy na pasie do skrętu w lewo, a jedziemy w prawo, że na drodze, na którą wjeżdżamy mknie rząd samochodów zderzak w zderzak? Nerwy ze stali ( ewentualnie można oczy zamknąć) i jedziemy...

Próbowała to również uczynić ekipa z Krakowa, która jechała czerwonym busem. Widząc polskie rejestracje chcieli nawiązać z nami kontakt, niestety okoliczności sprawiły, że po krótkim spotkaniu na górze musieliśmy się rozstać.

W końcu ulokowaliśmy się nad Dunajem, gdzie rozbiliśmy namioty. Chłopcy z klubu Golf Serbia załatwili nam pozwolenie na rozbicie namiotów całkowicie za darmo i od razu  rozpoczęliśmy zacieśnianie więzi polsko - serbskich ;) Dzięki śliwowicy przeszliśmy na słowiańskie esperanto i bardzo dobrze rozumieliśmy się wszyscy zarówno po polsku jak i serbsku. Był też jeden Francuz :) Tak nam się spodobało, że kolejny dzień spędziliśmy jeszcze w Belgradzie na dokładniejszym zwiedzaniu miasta, a nasi przyjaciele towarzyszyli nam cały czas. Po szarym poranku oraz nieprzespanej nocy nad Dunajem Predrag zaprosił nas do siebie na kawę i świat od razu nabrał kolorów. Kawa jest tam inna, mała, smolista i słodka, a stawia na nogi jak nic innego.

 

bottom of page